be yourself.

sobota, 12 stycznia 2013

dwadzieścia siedem.

no to tak. właśnie zakończyłam dwutygodniowy maraton ze skokami narciarskimi. zaczęłam 28 grudnia 2012 w Oberstdorfie, skończyłam kilka chwil temu w Zakopanem. ale nie chcę pisać o tym, że czeka mnie dłuższa przerwa, prawie detoks... dziś na tapetę biorę konkurs w Wiśle, który odbył się w minioną środę.
zacznijmy od tego, że konkurs Pucharu Świata odbył się tam po raz pierwszy w historii. szkoda, że nasz najbardziej utytułowany skoczek nie mógł brać w nim udziału, ba, nawet go tam nie było, bo jeździ w Dakarze, ale cieszmy się, że mamy dwa konkursy w Polsce. chociaż raczej powinnam powiedzieć mieliśmy, bo konkurs był katastrofą.
wszystko zaczęło się we wtorek kiedy to "mój ulubiony skoczek" napisał na swym facebooku, o tym w jak beznadziejnym i obskórnym łóżku musi spać.

potem najbardziej sensacyjna wiadomość, teoretycznie nie związana z rywalizacją, czyli kradzież dobytku Norwegów. zniknęły pieniądze, sprzęt elektroniczny. doszły informacje o tym, że zostali również poszkodowani Czesi, Simon Amman, Martin Schmitt. nie ukrywam, że bardzo zbulwersowała mnie ta historia. ledwo zrobiliśmy sobie dobrą reklamę euro2012, a tu puf, wracamy do stereotypowego Polaka. jednak potem jakoś sytuacja ucichła, gdy wypłynęły doniesienia, że chłopaki zostali okradzeni przez... prostytutki. no panowie, naprawdę, jeżeli jest to prawda, to nie my powinniśmy się wstydzić (chociaż nie wiem co to za prostytuki musiały być, żeby okraść swoich klientów, i to zakładam bogatych).

ok. konkurs. chwilę przed dowiadujemy się, że? główna gwiazda skoków narciarskich,Gregor Schlierenzauer, nie wystartuję z powodu choroby. no pięknie. nie dość, że rozsiewamy swoje... ekhm... no... to jeszcze dodatkowo wirusy.
a sam przebieg konkursu? istna porażka. wyglądało to jak zawody FISCup, a nie Puchar Świata Puchar Kontynentalny > FISCup>. nie dość, że warunki pogodowe nie pozwoliły czołówce walczyć o wysokie miejsca - warunki nie są winą organizatorów, ale zawodnicy zapamietają skocznię jako problematyczną - to widzowie przed telewizorami męczyli się z obrazem. po pierwsze, gdzie przekaz HD? obecnie każde zawody transmitowane są w HD! nie po to oglądam Eurosport HD/TVP HD, by mieć obraz niczym w telewizorach Rubin. po drugie, czy naprawdę nie dało zainstalować się innych kamer niż tę pokazującą wciąż tę samą grupę kibiców z sektoru B2? wiem, że miejsca dla publiczności jest stosunkowo mało - byłam tam na letnim grand prix, więc wiem - ale dlatego trzeba pokazywać różne sektory. no i przede wszystkim, drogie TVP, czy to naprawdę wypada dawać reklamy i kończyć transmisję, zaraz po tym jak słychać 'Ladies and gentlemen, please stand up for national anthem of Norway' ?

ach i oczywiscie crème de la crème: w przerwie zawodów wystąpił Michał Wiśniewski! żeby pokazać zagranicznym gościom jaką mamy cudowną muzykę. oczywiście niemałe znaczenie ma tu fakt, że Michał W. wstąpił niedawno do rodziny Tajnerów, ale litości!

także ten, uważam, że w sezonie 2013/2014 miejsca dla Wisły, domu Adama Małysza, zabraknie. brawo apoloniusz 'polo' tajner. brawo organizatorzy.

niedziela, 11 listopada 2012

dwadzieścia sześć.

dziś na warsztat wezmę polskiego - tak warto podkreślić, że mamy do czynienia z edycją z Polski - MASTERCHEFA. nie chcę być wulgarna, ale... co to do cholery ma być? oglądałam edycje amerykańskie i jedną brytyjską i zakładam, że w każdym innym kraju są podobne, ale oczywiście nie u nas.
zacznijmy od jury. pani Gessler, pan Moran i jakaś podrzędna kuchareczka z DzieńDobry TVN ach tak, pani Szarmach.
-Magdę Gessler znają wszyscy w kraju, zwłaszcza dzięki popularnemu programowi Kuchenne Rewolucje. był to pewniak jeśli chodzi o jurora, ale niestety nie sprawdził się. sztuczność, wyuczone kwestie, chce być jakaś, ale jest nijaka.
-pani Anna Szarmach. byłam chyba jedną z niewielu osób, która w ogóle kojarzyła twarz tej jurorki z racji, że zdarza mi się często oglądać dzieńdobry tvn. ale czy fakt, że jakaś pani pokazuje mi o godzinie 9 rano jak przygotować pieczeń wołową, krewetki w winie czy szarlotkę z dodatkiem gruszek, czyni ją osobą odpowiednią do stanowiska jurora masterchefa? równie dobrze tym jurorem mógłby zostac każdy, kto gotuje coś większego niż jajecznica czy kanapki z szynką. podobno skończyła szkołę gastronomiczną w Paryżu. ciekawe czy tam ją nauczyli, że przed każdym kęsem potrawy na widelu, trzeba wsadzić tam nos i mieć minę pt: 'jeju, zaraz będę musiała ocenić potrawę a ja się tak bardzo nie znam!'
-pan Michel Moran. i tu moje miłe zaskoczenie. człowiek, który na kuchni się zna, czasem skrytykuje, czasem pochwali, nie jest sztuczny (przynajmniej ja tego nie widzę), nie chce być gwiazdą programu, tylko daje rozwinąć się uczestnikom. i oczywiście jego niezwykła nieumiejętność odmiany końcówek w języku polskim dodają mu tylko uroku - słynne już 'oddasz fartucha!' czy moje ukochane 'w tym bigos nie ma wieprzowina!'.

konkurencje? no cóż, niczym się nie różnią od wersji zza Oceanu. może poza tym gdy "bohater był jajko" zamiast naprawdę ciekawych dań, dostałam naleśniki (wtf?) czy jajecznicę - oczywiście osoba, która ją przyrządziła fartuch dostała. więcej czasu poświęcamy na emocje uczestników i ich życiowe opowieści niż gotowanie, ale to nie pierwszy raz polski odpowiednik jakiegoś programu zapomina o najważniejszym.
myślałam, że wizyta Joe Bastianicha coś zmieni, oj jaki był mój zawód. zastanawiam się czy zapłacili mu, żeby się nie wściekał czy w USA płacą mu, żeby się wściekał. ale błagam, 4 na 7 uczestników podczas kuchnia włoska: danie z makaronem daje makaron z paczki? to jest naprawdę nie do pomyślenia. to już u mnie w domu, jada się głównie świeży makaron, a co dopiero na poziomie jaki powinien być masterchef?


mimo wszystko czekam na dalsze odcinki i rywalizację. osobiście upatrzyłam sobie Basię i Janka. reszta powinna odpaść w przedbiegach (chociaż taki Idir odpadł zdecydowanie za szybko).
dziś o 20 kolejny odcinek.

poniedziałek, 16 lipca 2012

dwadzieścia pięć.

cieszą się Polacy, cieszy Ukraina, że tu dla nas wszystkich, euro się... skończyło. wydarzenie, na które czekaliśmy 5 lat, od dwóch tygodni jest już w historii sportu. dlaczego tak późno się zabrałam do napisania o tym? pewnie dlatego, że musiałam nabrać dystans z emocjami. wpis podzielę na podtematy.
REPREZENTACJA POLSKI
może zbiorę za to lincz, ale już nie pierwszy, więc mam to w nosie. kibicem reprezentacji Polski w piłce nożnej nigdy nie byłam. dlaczego nie potrafię, tak jak Irlandczycy, wspierać swojej drużyny narodowej mimo, że najczęściej z góry jest skazana na porażkę? otóż dlatego, że nigdy nie widziałam wśród naszych piłkarzy woli walki, chęci do gry - właściwie nic nie widziałam. przez lata nawet nie znałam składu, w jakim Polska gra. dużo się zmieniło wraz z euro 2012. pierwszy mecz polska-grecja obejrzałam w domu, w dresie, początkowo tylko z ekscytacją samym euro, a nie meczem. jednak przez pierwsze 20 minut przecierałam oczy z niedowierzania, co Polacy robią na boisku - grali naprawdę na poziomie światowym. jak się skończyło - wiemy wszyscy - ale u mnie coś drgnęło. na mecz polska-rosja udałam się już do pubu ze znajomymi, przyodziana delikatnie w barwy narodowe. ten mecz mieliśmy przegrać z kretesem, nie przegraliśmy, zremisowaliśmy! cieszyłam się, śpiewałam dumnie z kibicami w metrze przyśpiewki, pierwszy raz byłam dumna z polskiej reprezentacji w piłce nożnej. na mecz z czechami byłam już biało-czerwona od stóp do głów (jarosław byłby dumny) i oglądałam go w tym samym towarzystwie, w tym samym pubie. nie mogłam się doczekać imprezy na marszałkowskiej, miałam już przygotowane fundusze na najdroższego szampana jakiego znajdę w sklepie, ale skończyło się jak zwykle. przegraliśmy tylko 0:1, ale ten wynik awansu nam nie dał. miałam łzy w oczach. czułam się jakby zabrali mi jakiegoś boga. przez wiele lat nie wierzyłam, aż nagle w czerwcu 2012 odnalazłam wiarę. jak szybko ją znalazłam, tak szybko rzeczywistość sprowadziła mnie na ziemię. czy znów uwierzę po eliminacjach na MŚ?
REPREZENTACJA NIEMIEC
tak, to im kibicuje od dziecka. jeżeli ktoś mówi, że miłość Polaków do swojej reprezentacji jest trudna, to jaka trudna musi być moja miłość do piłkarzy zza Odry? za każdym razem muszę odpierać zarzuty, że nie gra tam żaden niemiec albo bezsensowne ataki 'jak można kibicować szwabom', jednak najtrudniejsze jest to, że zawsze przegrywają w finale, ewentualnie półfinale. tym razem miało być inaczej (zerknęłam do notki z lipca 2010, gdzie napisałam na końcu, że mistrzami europy w 2012 będą właśnie niemcy). przecież w finale mieli grać Hiszpanie i Niemcy. mieli, ale stało się jak zwykle. schwarz-rot-gold można u mnie było znaleźć wszędzie - cienie do powiek, wstążki we włosach, t-shirt, już nie wspominając o oficjalnej koszulce reprezentacji, którą zakupiłam w Monachium. było fantastycznie, pierwsze miejsce w grupie śmierci, pogrom greków, ale przyszedł 28 czerwca. mecz włochy-niemcy oglądałam we łzach, u znajomych w domu. bolało mnie, że od 40 minuty meczu, wiedziałam, że już nic nie da się zrobić. bolało mnie, że bramki strzelił raczej niemądry balotelli - wolałabym Cassano, Di Natale czy nawet Buffona. bolało, że dzień wcześniej byłam pod ich hotelem w warszawie 5 godzin by zobaczyć swoich idoli przez 30 sekund, bo autografów nie dawali. po meczu byłam w szoku i stosowałam tzw. 'wyparcie'. do soboty rano nie oglądałam telewizji/ nie czytałam newsów w internecie/ nie rozmawiałam o czwartku z nikim. najciężej wspominam chyba test z niemieckiego w sobotę rano - tam gdzie musiałam wymyślić sama zdania wtrącałam coś typu: nie wiedziałam, że włoska drużyna zajdzie tak wysoko albo chciałabym, żeby ostatni czwartek się nie wydarzył. cóż, muszę wierzyć dalej. kiedyś nadejdzie dzień, w którym niewysoki Lahm weźmie puchar w dłonie i uniesie ponad głowy Neuera, Schweinsteigera, Kroosa czy Podolskiego, a ja będę płakać, ale ze szczęścia.
FINAŁ
z racji, że finału spodziewałam się innego, spędziłam go też inaczej niż początkowo planowałam. w domu, w dresie, z herbatą, z mamą. nawet zastanawiałam się czy w ogóle tego nie olać, ale stwierdziłam, że to jednak w jakis sposób nasza, polska impreza, więc obejrzałam. drużyny Hiszpanii nienawidzę, drużyny Włoch też (zwłaszcza po tamtym meczu), ale tuż przed chciałam, żeby wygrała reprezentacja Italii - w końcu od lat jest zasada kto pokona niemcy w turnieju, ten wygrywa. gdy było 2:0, zmieniłam zdanie. chciałam, żeby końcowy wynik był 8:0, by pokazać Włochom, że nie są drużyną na odpowiednim miejscu, że półfinał wygrali tak naprawdę przez błędy Niemców, a nie przez niesamowitych swoich piłkarzy. zakończyło się 4:0, też dobrze, przynajmniej widziałam łzy balotelliego (w końcu marzył o 4 bramkach w finale, right?). na końcu byłam wzruszona, ale nie zwycięstwem Hiszpanii, a tym, że euro 2012 się skończyło.
WSZYSTKO CO OBOK
 impreza była fantastyczna. kibice z każdego zakątka europy na ulicach, radość, łzy, emocje. wiedziałam, że będę pamiętać te chwile na długo, ale to przeszło moje oczekiwania. Polska i Polacy pokazali, że w niczym nie różnimy się od krajów z zachodu. i krótkie podsumowanie:
największe rozczarowanie: Holandia (oh c'mon, wiem, ze grupa smierci, ale 0 punktow dla wice-mistrza swiata?)
największe zaskoczenie: dobra gra polskiej reprezentacji + wyjście grecji (zamiast rosji) z grupy
najlepszy mecz: szwecja-anglia oraz porugalia-hiszpania
najlepszy mecz z Polakami: polska-rosja
najwięcej wylanych łez: niemcy-włochy
ulubiona reklama w przerwie meczu: UEFA 'respect'
czego mi brakuje?INTRO
jaka piosenka mi się będzie kojarzyć na zawsze z tymi pięknymi chwilami? nie, to nie endless summer. nie jest to też słynne Seven Nation Army, które rozbrzmiewało po każdej bramce. na pewno nie jest to Koko koko Euro Spoko. jest to ta melodia:
http://www.youtube.com/watch?v=YL1onXVAFEM&feature=related

dziękuję i do zobaczenia przed telewizorami w 2014 roku.


niedziela, 27 maja 2012

dawdzieścia cztery.

oj długo nie narzekałam. za to będzie dłuższy wpis. o czym? o eurowizji. wielcy 'znawcy' muzyki stwierdzą, że to konkurs kiczu. może i w większości tak jest, ale wśród gówna można znaleźć i perełki muzyczne. ale od początku.
eurowizję oglądam od... 2003r.   i nie zdarzyło się, żebym nie miała ani jednego faworyta. oczywiście najczęściej przepadali z kretesem w półfinale, ale ja poszerzałam horyzonty muzyczne z takich krajów jak Estonia czy Bośnia. 
to teraz może o ESC 2012.
jak wiadomo TVP stwierdziło 'nie mamy kasy, wolimy euro2012 od esc'. spoko, ciesze sie, mam w sumie w dupie kto reprezentuje Polskę, póki nie jest to totalny obciach. ale żeby nie transmitować konkursu, nawet finału? ktoś mi powie skąd Ukrainy i Grecja miały na to pieniądze? ale ok. laptop, kabel HDMI, stary oldschoolowy boombox do dzwieku, oficjalna internetowa transmisja i mam Eurowizję. brakowało niestety jednego - Artura Orzecha. jego osobiste odczucia i komentarze dawały konkursowi naprawdę dużo. na dodatek nie miałam możliwości zagłosowania na swoich faworytów, ale musiałam to przełknąć i się dobrze bawić mimo to.
zwyciężyła Szwecja. było to przewidywalne jak to, że jutro wstanie słońce. ostatni tak przewidywalny zwycięzca był w 2010 - Alexander Rybak (Norwegia). problem w tym, że piosenka niejakiej Loreen jest beznadziejna. myślałam, że skoro już w zeszłym roku wybrali szmire z Azerbejdżanu, to w tym roku ludzie zagłosują na coś lepszego, ale się pomyliłam. cóż. po dwóch latach tlustych (alexander rybak, lena) przyszły dwa lata chude (ell/nikki, loreen). trudno. trzeba to przeboleć i iść dalej. ale dlaczego gdy było już tak dobrze jeśli chodzi o rozdawnictwo punktów, wczoraj musiało być tak źle? powiem więcej, było bardzo źle. o ile jeszcze grecja-cypr, rosja-białoruś jeszcze mnie tak nie drażni, raczej bawi, to kraje skandynawskie, bałkańskie, bałtyckie czy portugalia-hiszpania naprawdę mogłyby dać spokój.
tak czy inaczej, w przyszłym roku Sztokholm. może uda mi się być na konkursie na żywo. a na zakończenie ciekawostka: wiecie, że piosenki norweskiej i szwedzkiej był ten sam producent? a wiecie, że ta pierwsza zajęła ostatnie miejsce, a ta druga (jak wcześniej wspomniałam) wygrała? to dopiero rozbieżność!

ps. w tym roku moimi ulubieńcami byli: estonia, rosja, dania, turcja.

niedziela, 19 lutego 2012

dwadzieścia trzy.

witam po długiej nieobecności. dziś zajmiemy się najnowocześniejszym tramwajem - PESA. może i z zewnątrz wygląda, jak na standardy europejskie przystało, ale jej użytkowość pozostaje wiele do życzenia.
po pierwsze jakiś głąb z bydgoszczy (bo to właśnie w tym mieście zajmują się produkcją tego środka transportu, o czym nie pozwala zapomnieć naklejka na co drugiej szybie) wymyślił sobie krzesła, które będą ustawione pod kątem. może gdy jest ciepło to, aż tak wielkiej różnicy nie robi, ale zimą gdy wszyscy mają na sobie dużo warstw, przez co człowiek zajmuje średnio 20% więcej przestrzeni - owszem! Ci co siedzą muszą automatycznie trzymać nogi w przejściu i naprawdę nie da się stać w tamtym miejscu, co powoduje już zmniejszenie powierzchni.
następnie - grzejnik! jest w jednym miejscu, a nie rozłożony równomiernie, jak w starszych tramwajach, czyli stoisz tam - roztapiasz się. spędziłam tam 15 minut i myślałam, że zemdleję z gorąca. nie, nie mogłam się przesunąć, przecież obok mnie są zajebiście ustawione krzesła i nie mam tam czego się chwycić. pierwszy raz chyba ucieszyłam się, że tramwaje stanęły i musiałam zaliczyć spacer przy -10 przez 2 przystanki.
po trzecie. nowa technologia = dłuższy czas przejazdu? zwróciliście może uwagę ile czasu zajmuje otwarcie się drzwi, wysiadka pasażerów, napływ nowych i zamknięcie drzwi? nie? a ja owszem, a ja tak. otóż, gdy przystanek jest przed światłami jeszcze nigdy nie udało się PESIE przemknąć na tej samej zmianie świateł. gdy wracam tym cudem techniki do domu i stoję mniej-więcej w środku, nie przejmuję się, że zaraz gdy tramwaj opuszczę będę musiała czekać, aż ten przejedzie, żeby przejść przed nim na drugą stronę - spokojnie zdążę przejść cały przystanek i pasy.
oczywiście dostrzegam jakiś plus tej maszyny - nie ma nic lepszego niż klimatyzacja w PESIE w upalny lipcowy dzień, ale gdy człowiek się śpieszy, PESA to nie jest najlepsze rozwiązanie.

piątek, 30 grudnia 2011

dwadzieścia dwa.

koniec roku zbliża się nieubłaganie. pokuszę się o mały zbiór wydarzeń, którymi żyłam w mijającym 2011 roku. kolejność jest chronologiczna, w żaden sposób nie ma tutaj rankingu.

1. Mistrzostwa Świata w Oslo - tak, tak. Justyna Kowalczyk + Adam Małysz. może i złota nie było, ale emocje mimo wszystko wielkie. chyba nigdy nie zapomnę poprawki z filozofii, gdy w kolejce do sali czekało przynajmniej 30 osób i wszyscy nerwowo powtarzali Kanta, Nietzschego czy Platona, a ja zdecydowanie bardziej nerwowo patrzyłam na relację w telefonie z konkursu z dużej skoczni. mimo, że nikt z Polaków nie zdobył medalu, mimo, że tym lepszym po pierwszym serii był mniej doświadczony Stoch, który zaliczył upadek w drugiej serii, mimo, że wygrał skoczek, którego całym sercem nienawidzę, były emocje! a to się w sporcie chyba liczy najbardziej.
2. koniec kariery Adama Małysza - nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej jeden sportowiec miał tylu kibiców w kraju. większość spodziewała się tej decyzji. zrobił tak jak chciał - będąc wciąż w czołówce. niestety pożegnanie 26 marca wyszło zupełnie inaczej niż było to w planach i osobiście mam mały niedosyt tego zakończenia. tak czy inaczej jestem wdzięczna panu Adamowi nie tylko za tę ogromną radość przy każdym jego zwycięstwie, ale przede wszystkim za to, że zainteresował mnie tym sportem i od 10 lat układam plany weekendowe (choć zdarzają się konkursy w inne dni tygodnia) zimą pod skoki narciarskie. DZIĘKUJĘ.
3. eurowizja - a raczej jej zwycięzcy, bo tym konkursem żyję co roku. oczywiście wiem, że wielcy znaFFcy muzyki uważają to za synonim kiczu i bezguścia, ale trzeba być ograniczonym by nie wiedzieć, że wśród shitu można znaleźć perełki. (nie będę dalej tłumaczyć, bo to wymagałoby innego wpisu) niestety shit wygrał w tym roku. z kraju, gdzie mieszkańcy sami nie wiedzą czy ich państwo jest Azerbejdżanem czy Turcją. piosenka naprawdę marna, ni to ballada, ni to wesołe, kojarzy mi się z nocnym powrotem taksówką z imprezy, gdy jedyną rzeczą, o której myślę jest własne łóżko (lub też żeby nie palnąć jakiejś głupoty), a z radia wydobywają się właśnie dźwięki tego "dzieła".
tutaj muszę przeskoczyć na chwilę do wiadomości z grudnia, tvp wycofało się ze względów finansowych z brania udziału w konkursie, na rzecz euro2012 i IO (ciekawe jakim cudem Ukraina i Grecja ma na to pieniądze...), ale w sumie mam to w nosie, bo ja chcę odkrywać twórczość artystów z innych krajów, a nie ten polski shit, który wysyłamy co roku. najważniejsze jest to by transmisja się odbyła i był artur orzech.
4. Moby na OWF - po raz kolejny pod barierką, po raz kolejny mój ukochany artysta, ale po raz pierwszy autograf <3 (myślę, że tyle wystarczy na ten temat)
5. masakra w Norwegii - może to niestosowane umieszczać taką tragedię tutaj, ale nie mogę udawać, że tym nie żyłam, wręcz przeciwnie, spędziłam niezliczone godziny przed tvn24 by dowiedzieć się jak najwięcej. tragedia tym bardziej mną wstrząsnęła, że gdy szłam spać ok. 2 w nocy były informacje o 8 zabitych, gdy się obudziłam o 10, ofiar było już 80. szaleniec o twarzy psychopaty strzelający do młodych ludzi jak do kaczek, straszne opowieści o udawaniu zwłok by przeżyć, nie to nie scenariusz filmu, to rzeczywistość.
6. śmierć amy winehouse - w sumie żyłam tym jakąś godzinę, ze względu na zbieżność czasu z ww. wydarzeniem. tej śmierci spodziewał się, co tu nie ukrywać, każdy. wiek 27 lat wpisał się w tę historię idealnie. chociaż twórczość śp. amy była mi obojętna (doceniam, ale to nie moje klimaty) przygniotło mnie to, że umarła gwiazda, której kariera przypadała na lata mojego świadomego życia.
7. Sziget - z racji beznadziejnego openera (w końcu to było 10lecie!), wybrałam się -nie sama-na węgierski Sziget. i już wiem, że tam powrócę. cenowo podobnie, pogoda raczej pewna, brak nastolatków tzw. hipsterów, line-up przecudowny, tani alkohol... czego chcieć więcej.
8. moje okrągłe urodziny - same urodziny może nie były jakieś wyjątkowe, ale podczas imprezy na jej cześć pozbyłam się tego, z czym byłam bardzo często kojarzona - festiwalowych opasek, które miałam od 2007 (4 openerowskie i po jednej z selectora i sziget). nie, nie nosiłam dla szpanu, po prostu miło było sobie spojrzeć na nie i pomyśleć, że życie czasem jest piękne.
9. październik - grudzień - KRYZYS. nie, nie chce nim żyć. mój kierunek studiów nie pozwala mi o nim zapomnieć. wymaga ode mnie nawet pośrednio rozwiązania go, mimo, że dość spora grupa specjalistów z większym doświadczeniem i możliwościami próbuje to zrobić od ponad 2 lat. mimo wszystko wolę żyć kryzysem niż smoleńskiem.

to by było chyba tyle. życzę udanego sylwestra (chociaż i tak wiadomo, że będzie chujowy),
Godt Nytår.

sobota, 5 listopada 2011

dwadzieścia jeden.

cała Polska w tym tygodniu żyła lądowaniem Boeinga 767. chociaż lepiej powiedzieć, musiała tym żyć, ponieważ telewizje informacyjne nie mówiły o niczym innym, aż do znudzenia. nawet sam pilot stwierdził, że jest już tym zmęczony i wywiadów udzielać nie będzie. jednak w tym poście chciałabym - jak zwykle - napisać co mnie wkurzyło. mój dobry kolega nadesłał mi link do filmu z lądowania: http://www.youtube.com/watch?v=Ns-3ObP4C54&feature=player_embedded

i jakie wnioski? po pierwsze mimo zapewnień, że wszystko przebiegało bez krzyków i przepychanek, można łatwo zauważyć, że bez nich się nie obyło. ale to akurat można wybaczyć - sama bym się przepchnęła przez moją małą fobię związaną z lataniem.

kim jest człowiek, który to nagrał? naprawdę chcę mu pogratulować "trafnego" wniosku, że samolot jest gratem. jak każdy polak, jest pewnie znawcą w każdym temacie. 13 lat dla samolotu to w zasadzie nic, na świecie latają dużo starsze. i potem najbardziej rozbrajający tekst 'mówiłem, żeby nie latać lotem'. tak, tak. tylko prawda jest taka, że LOT ma jednych z najlepszych, o ile nie najlepszych, pilotów na świecie. gdyby nie oni, sytuacja zdecydowanie mogłaby się zakończyć inaczej. cytując obecnego prezydenta 'nasi piloci to i na drzwiach od stodoły by polecieli'. ja osobiście uważam, że lepiej mieć fachowca, który wyjdzie z prawie każdej opresji, niż gościa, który swoją fachowość opiera na nowoczesnych rozwiązaniach, które mogą zawieść. dlatego ja właśnie staram się wybierać podróż LOTem.
obok starsza kobieta się wywraca... ale co tam! kręcimy samolot!
no i oczywiście crème de la crème, czyli ten znany nam amerykański akcent.

nie wiem czy jestem bardziej roześmiana tym filmem, czy zażenowana. szkoda, że jeszcze kilka dni temu historia była dla mnie niezwykła.