piątek, 30 grudnia 2011

dwadzieścia dwa.

koniec roku zbliża się nieubłaganie. pokuszę się o mały zbiór wydarzeń, którymi żyłam w mijającym 2011 roku. kolejność jest chronologiczna, w żaden sposób nie ma tutaj rankingu.

1. Mistrzostwa Świata w Oslo - tak, tak. Justyna Kowalczyk + Adam Małysz. może i złota nie było, ale emocje mimo wszystko wielkie. chyba nigdy nie zapomnę poprawki z filozofii, gdy w kolejce do sali czekało przynajmniej 30 osób i wszyscy nerwowo powtarzali Kanta, Nietzschego czy Platona, a ja zdecydowanie bardziej nerwowo patrzyłam na relację w telefonie z konkursu z dużej skoczni. mimo, że nikt z Polaków nie zdobył medalu, mimo, że tym lepszym po pierwszym serii był mniej doświadczony Stoch, który zaliczył upadek w drugiej serii, mimo, że wygrał skoczek, którego całym sercem nienawidzę, były emocje! a to się w sporcie chyba liczy najbardziej.
2. koniec kariery Adama Małysza - nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej jeden sportowiec miał tylu kibiców w kraju. większość spodziewała się tej decyzji. zrobił tak jak chciał - będąc wciąż w czołówce. niestety pożegnanie 26 marca wyszło zupełnie inaczej niż było to w planach i osobiście mam mały niedosyt tego zakończenia. tak czy inaczej jestem wdzięczna panu Adamowi nie tylko za tę ogromną radość przy każdym jego zwycięstwie, ale przede wszystkim za to, że zainteresował mnie tym sportem i od 10 lat układam plany weekendowe (choć zdarzają się konkursy w inne dni tygodnia) zimą pod skoki narciarskie. DZIĘKUJĘ.
3. eurowizja - a raczej jej zwycięzcy, bo tym konkursem żyję co roku. oczywiście wiem, że wielcy znaFFcy muzyki uważają to za synonim kiczu i bezguścia, ale trzeba być ograniczonym by nie wiedzieć, że wśród shitu można znaleźć perełki. (nie będę dalej tłumaczyć, bo to wymagałoby innego wpisu) niestety shit wygrał w tym roku. z kraju, gdzie mieszkańcy sami nie wiedzą czy ich państwo jest Azerbejdżanem czy Turcją. piosenka naprawdę marna, ni to ballada, ni to wesołe, kojarzy mi się z nocnym powrotem taksówką z imprezy, gdy jedyną rzeczą, o której myślę jest własne łóżko (lub też żeby nie palnąć jakiejś głupoty), a z radia wydobywają się właśnie dźwięki tego "dzieła".
tutaj muszę przeskoczyć na chwilę do wiadomości z grudnia, tvp wycofało się ze względów finansowych z brania udziału w konkursie, na rzecz euro2012 i IO (ciekawe jakim cudem Ukraina i Grecja ma na to pieniądze...), ale w sumie mam to w nosie, bo ja chcę odkrywać twórczość artystów z innych krajów, a nie ten polski shit, który wysyłamy co roku. najważniejsze jest to by transmisja się odbyła i był artur orzech.
4. Moby na OWF - po raz kolejny pod barierką, po raz kolejny mój ukochany artysta, ale po raz pierwszy autograf <3 (myślę, że tyle wystarczy na ten temat)
5. masakra w Norwegii - może to niestosowane umieszczać taką tragedię tutaj, ale nie mogę udawać, że tym nie żyłam, wręcz przeciwnie, spędziłam niezliczone godziny przed tvn24 by dowiedzieć się jak najwięcej. tragedia tym bardziej mną wstrząsnęła, że gdy szłam spać ok. 2 w nocy były informacje o 8 zabitych, gdy się obudziłam o 10, ofiar było już 80. szaleniec o twarzy psychopaty strzelający do młodych ludzi jak do kaczek, straszne opowieści o udawaniu zwłok by przeżyć, nie to nie scenariusz filmu, to rzeczywistość.
6. śmierć amy winehouse - w sumie żyłam tym jakąś godzinę, ze względu na zbieżność czasu z ww. wydarzeniem. tej śmierci spodziewał się, co tu nie ukrywać, każdy. wiek 27 lat wpisał się w tę historię idealnie. chociaż twórczość śp. amy była mi obojętna (doceniam, ale to nie moje klimaty) przygniotło mnie to, że umarła gwiazda, której kariera przypadała na lata mojego świadomego życia.
7. Sziget - z racji beznadziejnego openera (w końcu to było 10lecie!), wybrałam się -nie sama-na węgierski Sziget. i już wiem, że tam powrócę. cenowo podobnie, pogoda raczej pewna, brak nastolatków tzw. hipsterów, line-up przecudowny, tani alkohol... czego chcieć więcej.
8. moje okrągłe urodziny - same urodziny może nie były jakieś wyjątkowe, ale podczas imprezy na jej cześć pozbyłam się tego, z czym byłam bardzo często kojarzona - festiwalowych opasek, które miałam od 2007 (4 openerowskie i po jednej z selectora i sziget). nie, nie nosiłam dla szpanu, po prostu miło było sobie spojrzeć na nie i pomyśleć, że życie czasem jest piękne.
9. październik - grudzień - KRYZYS. nie, nie chce nim żyć. mój kierunek studiów nie pozwala mi o nim zapomnieć. wymaga ode mnie nawet pośrednio rozwiązania go, mimo, że dość spora grupa specjalistów z większym doświadczeniem i możliwościami próbuje to zrobić od ponad 2 lat. mimo wszystko wolę żyć kryzysem niż smoleńskiem.

to by było chyba tyle. życzę udanego sylwestra (chociaż i tak wiadomo, że będzie chujowy),
Godt Nytår.

1 komentarz: